O miłości – tej prawdziwej

Czym tak naprawdę jest miłość?

O miłości napisano już chyba wszystko. Tysiące wierszy, piosenek, poematów, książek… Temat rzeka. Ale tak naprawdę – co to właściwie znaczy „kochać”? Czy można kochać tylko jedną osobę, czy da się kochać więcej niż jednego człowieka naraz? Co to za uczucie, ta miłość?

Każdy z nas, prędzej czy później, doświadczył zakochania. Tego stanu, kiedy chce się drugiej osobie przychylić nieba. Być z nią ciągle, zawsze, bez przerwy. Gdy serce bije szybciej na samą myśl, a świat wokół jakby nabierał kolorów. I choć to piękne, wzniosłe, czasem nawet mistyczne uczucie – to jednak… krótkotrwałe.

Podobno zakochanie – ten chemiczny stan uniesienia – trwa maksymalnie dwa lata. Potem zaczyna się coś innego. Pojawia się proza życia, szara codzienność, rachunki, nieporozumienia, zmęczenie. Seks już nie jest tak ekscytujący, rozmowy nie tak inspirujące. I jeśli nie zrozumiemy, czym naprawdę jest miłość, wtedy często pojawiają się rozstania, rozwody, zawód, frustracja.

Zakochanie to nie miłość

Najbardziej jednak boli mnie to, że współczesna kultura wmawia nam, że bez miłości – tej romantycznej, pełnej fajerwerków – nie możemy być szczęśliwi. I jest w tym cień prawdy. Bo bez miłości rzeczywiście człowiek usycha. Ale nie chodzi tu o zakochanie. Bo zakochanie to nie miłość.

Zakochanie to zaledwie wystrzał neuroprzekaźników. Miłość – ta prawdziwa – to coś o wiele głębszego. To nie chemia. To duch.

„Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, byłbym jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący…” – znamy te słowa z Hymnu o Miłości św. Pawła. I myślę sobie, że są cholernie prawdziwe. Bez miłości człowiek jest jak wydmuszka. Pusta skorupa. Bez sensu, bez treści.

Miłość to życie. A życie to Bóg. To jedno i to samo. Bez miłości nie żyjemy naprawdę. I nie mówię tu o jakiejś religijnej poprawności – mówię o duchowej prawdzie, którą czuje się głęboko, w środku.

Miłość zaczyna się od siebie

Ale tu pojawia się jeden z największych błędów, jakie robimy. Mylimy miłość z uczuciem do jednej osoby. Myślimy, że miłość to tylko ta romantyczna relacja z partnerem. Że wystarczy kochać żonę, męża, dziecko. A jednocześnie potrafimy w tym samym czasie nienawidzić sąsiada, pogardzać kimś z innego kręgu, wyśmiewać innych.

A prawda jest taka, że miłość zaczyna się od siebie.

Nie chodzi o narcyzm. Nie chodzi o samouwielbienie. Chodzi o łagodność do samego siebie. O to, by nie dokładać sobie, nie tłamsić się w środku, nie żyć w ciągłym poczuciu winy. Chodzi o akceptację siebie – ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami. O to, żeby się nie bać siebie. Żeby umieć się przytulić wewnętrznie.

Bo jeśli nie umiemy kochać siebie, nie jesteśmy w stanie kochać nikogo innego. To niemożliwe. Aby coś rozdać, trzeba to mieć. Jeśli nie mam w sobie ognia, nie ogrzeję nim drugiego człowieka. Jeśli nie mam w sobie pokoju – nie dam go innym.

Często ludzie, którzy nie doświadczyli własnej miłości i akceptacji, wikłają się w relacje tylko po to, żeby zapełnić pustkę. I wtedy druga osoba staje się „ratunkiem”, wybawieniem. Ale żaden, nawet najbardziej czuły człowiek, nie udźwignie naszej emocjonalnej dziury. Prędzej czy później się wypali. Związek staje się wtedy nie symfonią dwojga dusz, tylko jednostronnym wołaniem o uwagę. O obecność. O sens.

W prawdziwej miłości do drugiego człowieka… przeglądamy się jak w lustrze. Widzimy siebie. Swoje braki, swoje pragnienia, swoje rany. I wtedy możemy zacząć uzdrawiać. Ale nie przez drugiego człowieka – tylko z pomocą drugiego człowieka. A źródłem uzdrowienia i tak zawsze będzie jedno: miłość. Czyli… Bóg.

Bo trzecim, najgłębszym wymiarem miłości, jest miłość do Boga. A może raczej – świadomość, że jesteśmy kochani. Że zostaliśmy stworzeni z miłości i do miłości. Że w głębi serca, pod całym lękiem, wstydem, kompleksami – tli się iskra światła. Iskra Boga.

Miłość do Boga nie polega na pobożnych hasłach. To nie moralność. To nie religijność. To uważność na to, co święte. Na to, co ciche. Co łagodne. Kiedy człowiek kocha siebie i bliźniego – otwiera się na duchowy wymiar rzeczywistości. Zaczyna widzieć więcej. Słyszeć więcej. Odczuwać obecność.

I to jest właśnie moment, w którym człowiek naprawdę zaczyna żyć.

Wtedy przestajemy szukać drugiej połówki jako ratunku. Partner czy partnerka stają się nie zbawicielem, tylko towarzyszem. Idziemy razem przez życie – nie po to, żeby się wzajemnie ratować, ale po to, żeby razem patrzeć w stronę światła. Czerpać siłę nie z siebie nawzajem, tylko z jednego Źródła. Tego, które nas stworzyło.

Dlatego tak ważna jest właściwa hierarchia w relacjach. Najpierw Bóg. Potem współmałżonek. Dopiero później dziecko. I dalej – nasi rodzice. Wiem, że może to brzmieć kontrowersyjnie, ale jeśli partnerzy kochają siebie naprawdę – ich dzieci będą wzrastać w cieple tej miłości. Nauczą się jej przez obserwację, nie przez kazania. I będą powielać ten wzorzec dalej, w swoich związkach.

Kochani… nie wiem, czy nie przynudzam. Może ten vlog jest bardziej dla mnie niż dla Was. Może to taka moja duchowa autoterapia. Ale potrzebowałem się tym podzielić. Może komuś też to pomoże. Może ktoś to poczuje.

Na koniec – tradycyjnie – chcę się z Wami podzielić jedną z moich piosenek. Tym razem „Modlitwa zakochanych”. Bardzo bliski mi utwór. Często go gram na koncertach.

Trzymajcie się ciepło. I nie zapominajcie – jesteście kochani.


📌 Znajdziesz mnie tutaj:

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Przewijanie do góry